Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 20 kwietnia 2024 15:33
Reklama
Reklama

Zawsze jest obawa, że jutro mogę zginąć - mówi misjonarz z Miodar

"Nikt nie ma prawa czuć się szczęśliwym w oderwaniu od innych” - przypomina słowa Jana Pawła II franciszkanin, który od 18 lat pracuje na Czarnym Lądzie.
Zawsze jest obawa, że jutro mogę zginąć - mówi misjonarz z Miodar

Autor: archiwum o. Andrzeja Barszcza

Od 18 lat pochodzący z Miodar, wioski w gminie Dobroszyce, 54-letni dzisiaj brat Andrzej Barszcz, kapucyn, pracuje jako misjonarz w Afryce. Na Czarny Ląd przyleciał po raz pierwszy 17 października 2001 roku.

Podczas pobytu w rodzinnych stronach opowiedział Panoramie Oleśnickiej o swojej drodze do kapłaństwa, o pierwszym szoku po przylocie na Czarny Ląd, o swojej pracy w Czadzie i ogarniętej od 6 lat wojną Republice Środkowej Afryki.

Powołanie, czyli
papież, oaza, Biblia, kapucyni

- Mamy lata 80. Po ukończeniu Szkoły Podstawowej w Boguszycach [powiat oleśnicki] zostałem uczniem Technikum przy Lotniczych Zakładach Naukowych na wrocławskim Psim Polu. Wszyscy wiemy, co się dzieje wtedy w Polsce... Czasami takie ciekawe czasy są przekleństwem, ale czasem błogosławieństwem.

Te lata stanu wojennego wymagają opowiedzenia się po stronie jakichś wartości. Do tego dodajmy Jana Pawła II, jego pielgrzymki, zwłaszcza do Polski, i ich echo. To było źródła do tego, żeby znaleźć drogę do Boga. Było wtedy dużo ruchów oazowych, w których młodzież odnajdywała swoją tożsamość i miejsce przy Bogu. Mnie katechezy w parafii, spotkania ewangelizacyjne bardzo pociągały. Chciałem być bliżej ołtarza.

Wtedy wyszło wydanie Biblii Tysiąclecia. Pamiętam, jak pierwszy raz w życiu kupiłem Biblię i zacząłem ją czytać... Zacząłem się inaczej modlić, to była modlitwa bardzo osobista, minimum pół godziny dziennie.

No a później matura, czyli moment decyzji, nawet nie tyle konkretnie wybór czy kapłaństwa, czy życia zakonnego, ale wybór Boga. Na oazie spotkałem franciszkanów i ta forma życia wspólnotowego, jakaś taka normalność kapucynów, też mnie pociągnęła. Po maturze zgłosiłem się do krakowskiej prowincji kapucynów, zostałem przyjęty. Na I roku w nowicjacie było nas 28. To był owoc tego czasu, tego życia kościoła, które było mocne również od strony patriotycznej. W kościele wiele rzeczy działo się wspaniałych, kościół potrafił i połączyć, i pobudzić człowieka do ważnych wartości.

Kapłaństwo, czyli
objazd całej Polski

- W 1992 roku przyjąłem święcenia. Z tych 28 braci dotrwała połowa. Zostałem skierowany do pracy z młodzieżą. To była wspaniała przygoda. Cały rok nie byłem związany z parafią, z konkretnym miejscem, ale w Polsce uczestniczyłem w różnych spotkaniach grup młodzieżowych. To było dla mnie przedłużenie tego wszystkiego, co sam przeżyłem przed wstąpieniem do zakonu.

Mogłem towarzyszyć ludziom młodym na ich drodze dojrzewania w wierze, czasami w rozeznaniu powołania. Zjeździłem całą Polskę... Czasami, kiedy patrzyłem na prognozę pogody, to zwracałem uwagę, gdzie byłem... Te pierwsze lata kapłaństwa to było potwierdzenie, że mój wybór był dobry, że to jest to, o czym marzyłem. Wspaniale się w tym realizowałem. To była ogromna wartość - bliskość drugiego człowieka, otwarcie się na niego.

Afryka, czyli
o rany, wszyscy są czarni!

- W czasie rekolekcji, szczególnie obozów wakacyjnych, gościliśmy misjonarzy, opowiadających o swojej pracy, o tamtym świecie. A dodam, że moja praca magisterska dotyczyła dynamiki misyjnej w Kościele. Kiedyś dostałem obrazek z płaczącą afrykańską dziewczynką i napisem, że "nikt nie ma prawa czuć się szczęśliwy w oderwaniu od innych". I tak to wszystko powoli się składało, aż któregoś dnia nasz główny przełożony powiedział, że - szczególnie wśród młodszych braci - jest potrzeba misji. No i dodam, że wszystko, co słyszałem o Afryce, też pociągało mnie do tej przygody. Misja jest wielką przygodą w poznawaniu innego świata, ale też siebie samego - jakim byłbym, znajdując się w takim świecie. Pierwszą prośbę o wyjazd napisałem w 1998 roku. Nie została przyjęta. Potem kolejną. Odmowa.

W 1999 roku trzecią prośbę napisałem. I na początku 2000 roku została przyjęta. Zostałem wysłany do Francji, do Montpelier. Tam zacząłem się uczyć francuskiego, od zera. I przygotowywałem się przez rok, nie tylko językowo, do wyjazdu. W końcu 2001 roku wróciłem jeszcze do Polski, uroczyście w naszej parafii został mi wręczony krzyż misyjny.

I 18 lat temu, 17 października, wyleciałem samolotem z Paryża. No, zanim wyleciałem z Roissy-Charles de Gaulle to nasz samolot przez tydzień nie wylatywał ze względów technicznych... Kiedy w końcu przyszliśmy na lotnisko, to nagle patrzę - takie zderzenie - o rany, wszyscy czarni... Drugi szok - lotnisko w Bangui, w stolicy Republika Środkowoafrykańskiej - blisko równika, ogromna wilgotność powietrza, inaczej się oddycha, człowiek do razu jest oblany potem. A na lotnisko po bokach budki z desek, wałęsające się kozy, zamieszanie, walizki są wyrywane, otwierają je, nie chcą rozmawiać, za kontrole trzeba płacić... Na szczęście przyszli nasi bracia i jakoś się wydostaliśmy.

A potem przejazd przez stolicę... Liczy kilkaset tysięcy mieszkańców. Jest asfalt, ale są ogromne dziury, wszyscy je omijają. Koniec pory deszczowej, wszędzie błoto. Całe miasto to jedno wielkie targowisko, stragany, całe półtusze mięsa, otoczone chmarą much, ludzie krzyczą, gwar, samochód jedzie główną ulicą, przeciska się między ludźmi, motorami, rowerami, wózkami. Przedzieramy się dżunglę miasta, żeby dotrzeć na naszą misję, 10 km za miastem. Wszystko jest całkiem inne, byłem w szoku...  

Czad, czyli
bez prądu, bez telefonu

- Po dwóch miesiącach w Republice Środkowoafrykańskiej przełożeni zdecydowali, że zostanę skierowany do pracy w Czadzie. To mnie zaskoczyło, byłem nastawiony na środkową Afrykę, więcej o niej poczytałem. O Czadzie wiedziałem niewiele. Tyle że to kraj muzułmański, że były tam różne przewroty, że od 1990 roku jest tam dyktatura prezydenta Idrissa Déby. W Czadzie jest o wiele goręcej, powietrze suche, sawannowe, tereny pustynne.

Kraj, w który w 2001 roku wjechałem, jest 3 razy większy od Polski, a ma z 500 kilometrów asfaltowych dróg. W większości podziurawionych. Nie ma elektryczności, mieliśmy tylko wieczorem uruchomione agregaty. Nie ma dostępu do telefonu. Misja, na którą trafiłem, była jedną z pierwszych, miała około 50 lat. Wszystko było bardzo prowizoryczne. Ale jakoś przebrnąłem przez pierwsze doświadczenia, pierwsze reakcje z żywnością... [śmiech]. Uczyłem się życia, słuchałem braci.

Misja była oddalona od maleńkiej wioski jakieś 800 metrów, w ośrodku zdrowia. Obok była druga misja - sióstr szarytek. A przy naszej z kolei wioska ze szkołą dla katechistów. W Afryce, ze względu na to, że nie ma wystarczającej liczby kapłanów, zresztą Kościół jest tam inaczej konstruowany, ogromną rolę odgrywają świeccy, których nazywa się katechistami.

W każdej wspólnocie chrześcijańskiej jest główny katechista, który ma rodzinę, ale prowadzi katechezę, nabożeństwa, modlitwy, jest przy pogrzebach, przygotowaniu do sakramentów. I właśnie ja przez 6 lat byłem odpowiedzialny za taką szkołę dla katechistów. Oni przyjeżdżają z całymi rodzinami, cykl formacji trwa 2 lata. Pracowaliśmy też nad edukacją młodych ludzi. Szkolnictwo państwowe w Czadzie jest na bardzo niskim poziomie. W roku 2010 maturę zdało tylko 10 procent maturzystów! Nie ma w Czadzie księgarni, nie można kupić książek, gazet i czasopism. Nieliczne biblioteki są bardzo skąpo wyposażone.  

Serce Afryki, czyli
w środku wojny domowej

Jak sama nazwa mówi, Republika Środkowoafrykańska znajduje się w środku kontynentu, a w miejscowym języku sangojest mowa o „Be Africa” (Sercu Afryki). Na mapie świata miejsce to było nieco zapomniane. A jednak to właśnie tu, 125 lat temu, zostali posłani misjonarze. Ja do RŚA z Czadu wróciłem "na czarno", w trudnym momencie, w roku 2013, kiedy kraj został objęty wojną domową, najechany przez rebelię radykalnych islamistów. Zresztą od śmierci pierwszego prezydenta w 1959 roku do dziś kraj nękany jest przez regularne najazdy rebeliantów, pucze wojskowe, przewroty. Aż dziwne, że dalej są miasta,  wioski, bo są tak często palone, plądrowane i naznaczane aktami ludobójstwa.

Ja też w sposób bezpośredni przeżywam z tamtejszymi ludźmi rzeczywistość wojenną. Do dzisiaj nic nie funkcjonuje normalnie, od 6 lat kraj jest cały czas w stanie wojny... Trzeba się przemieszczać pod eskortą wojskową. W większych wioskach, miastach są bazy wojskowe ONZ, które mają dbać o bezpieczeństwo. Różnie z tym bywa... Spodziewaliśmy się po nich o wiele więcej... Nasze dwie misje zostały całkowicie zniszczone. Wiele wiosek zniknęło z mapy. Duszpasterstwa są inne, prowizoryczne, ludzie przybywają na jakiś czas, potem przenoszą się, poszukują innego miejsca, gdzie mogliby na nowo zacząć żyć.

Nasza misja w Bimbo, koło stolicy, przez 3,5 roku była bazą dla przesiedleńców, czasami było nawet do tysiąca osób, całe rodziny z dziećmi. Po wizycie papieża Franciszka w 2015 roku Watykan zaczął pomagać finansowo. Rodzina, która straciła wszystko, otrzymywała, w zależności od liczebności, od 100 do 200 euro. To pozwalało na wynajęcie domu i rozpoczęcie nowego życia.

Traumy, czyli
jutro mogę zginąć

- W Bimbo kapucyni wybudowali kościół poświęcony Najświętszej Marii Pannie, Królowej Aniołów. Zajmujemy się przygotowaniem chłopców do wstąpienia do seminarium. Przyjmujemy ubogich, oferujemy im schronienie oraz wsparcie. W Afryce człowiek jest cały czas pomiędzy ludźmi. Nie ma żadnego oddzielenia się. Na pewno ja mam inny status, wyjeżdżam na urlop, mogłem się podleczyć, odreagować. Oni zaś żyją cały czas w takich warunkach, w tym ich świecie takim, jaki jest.

Ale przez te 18 lat stałem się kimś tym ludziom bliskim. Jestem zapraszany do ich domów, traktowany jak członek rodziny. Widzę codziennie, jak Ewangelia pomaga odnaleźć się ludziom pokrzywdzonym, zranionym, którzy stracili wszystko. Widzę, jakie mają zaufanie do Kościoła, do misjonarzy. Kiedy zostali najechani, rząd opuścił kraj, wojsko uciekło. Schronienie znaleźli na misjach. To wcale nie znaczy, że my byliśmy tacy strasznie odważni...

Zawsze jest obawa, że jutro mogę zginąć... Mamy traumy, które zostają w człowieku. Jest adrenalina, która czasem nie pozwala zasnąć. Ten czas wojny na pewno zmienił mnie i tamtych ludzi. Potrzeba czasu do odbudowania, do odreagowania. Wojna sieje nienawiść, człowiek pragnie odwetu. Ale tamtejsi ludzie, kiedy modlą się o pokój, mówią, że Ewangelia pomaga im, umacnia ich, żeby nie żyli chęcia zemsty na ludności muzułmańskiej. Myślę, że te przejścia wojenne pomagają mi jeszcze bardziej świadomie zrozumieć tamtejszą biedę, ból, kiedy człowiek wszystko straci, zrozumieć coś, co naprawdę ma wartość w życiu człowieka.

Pączek, czyli
chcę dalej pracować w Afryce

- Standardowo mamy urlop raz na 2 lata. Ale przełożeni są na tyle wyrozumiali i mądrzy, że pozwalają nam po takich przejściach przyjechać nawet co rok. Obecnie pozwolili mi na taki pobyt dłuższy, trzymiesięczny. Mogłem trochę odreagować, pożyć w innym świecie. A co dalej? Pan Bóg potrafi często zaskoczyć... Plany mam więc bardzo bliskie.

Wracam do Afryki, mam już zaplanowany czas, uczę w szkole katolickiej, zajmuję się młodzieżą, dziećmi z ulicy, opiekuję wieloma rodzinami. Na ulicy znalazło się bardzo dużo dzieci, krążą od sklepu do sklepu, po targowisku, proszą o jałmużnę, o coś do zjedzenia. Razem z siostrami od Matki Teresy z Kalkuty wychodzimy do nich. Zaczyna się budowa ośrodka, w którym ma być przyjęta młodzież, żeby im dać zawód, żeby tam mieszkali przez pewien czas, żeby wyrwać ich z takich środowisk. Jest łatwy dostęp do broni, tworzą się coraz liczniejsze grupy zbrojne, napadają na innych, nawet sieją śmierć. Trzeba temu przeciwdziałać.

Jest dużo konkretnych dzieł, w które się  warto zaangażować. Ot, choćby akcja kapucynów "Wyślij Pączka do Afryki" . Nazwa to taka gra słów - pomysłodawcą był brat Benedykt Pączek. W Tłusty Czwartek można kupić e-pączka za pośrednictwem strony www.paczek.kapucyni.pl. Czyli - zamiast zjadać pączka, złóżmy datek. Można upiec  słodkości, a potem poczęstować innych, zebrać od nich datki i wpłacić na konto fundacji. Takie akcje bardzo wciągają. Znam wiele osób, dla których jakieś dzieło, praca w fundacji to całe życie. Do nas przyjeżdżają lekarze, którzy są czasami ordynatorami, żyją na wysokim poziomie i nagle w ramach wakacji przez dwa miesiące pracują w szpitalu, żyjąc w diametralnie innym środowisku... Ja chcę dalej pracować w Afryce. Ale jeżeli przełożeni zadecydują coś innego, no to człowiek ślubował posłuszeństwo...

KAŻDY MOŻE POMÓC
Nazwa konta - VICE PROVINCE CAPUCINS TCHAD – RCA
Numer konta IBAN - FR06 3000 2009 6500 0000 5505
D45 BIC – CRLYFRPP



Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Redakcja Oleśnica24.com

Olpress s.c. 56-400 Oleśnica, ul. Młynarska 4B - zobacz szczegóły

Redaktor naczelny: Krzysztof Dziedzic