Ściskam wszystkich życzliwych ludzi, którzy wspierali i wspierają nas w tej Drodze. Dziękuję za ogrom wiadomości, w których dzielicie się tym, jaki ja i ta historia mamy pozytywny wpływ na wasze życia, zmiany priorytetów, podejmowanie decyzji życiowych inaczej niż dotychczas. Piszecie o tym, jak bierzecie sobie z moich przemyśleń i decyzji coś dla siebie i przekuwacie na lepszą jakość Waszych żyć. Dla mnie to są małe, codzienne cuda i jestem wdzięczny za to, że to się dzieje.
Co mi te historie dają? Poczucie, że ta historia ma znaczenie, że ta choroba ma znaczenie i można z tego cholerstwa wyciągnąć pożyteczne lekcje. Sam wiem, że wyciągnąłem ich mnóstwo i dobrze słyszeć, że nie tylko ja. Daje mi to też poczucie, że jakoś tak udało mi się poprowadzić to życie, że inni ludzie odnajdują w nim inspirację. Mogę tylko żałować, że nie odważyłem się publikować swoich przemyśleń wcześniej - ale nie żałuję, widocznie tak miało być, że to choroba dodała mi odwagi.
Bardzo pokornie przyjmuję te wszystkie historie, biorę je sobie do serca i uśmiecham się na myśl o tym, że moje najgłębsze marzenie o wnoszeniu wartości do życia ludzi udało się spełnić. Za to szczególnie dziękuję.
Ps. Dziś myślę, że jeszcze trochę tu popiszę. Czas pokaże, jak będzie.
- to jeden z ostatnich postów Arka Susidki, który heroicznie walczy z chorobą nowotworową.
A to inny, jeszcze bardziej przejmujący, który oleśniczanin zatytułował "Karuzela";
Patrzę na swój post sprzed miesiąca jak na mgliste wspomnienie z conajmniej poprzedniej dekady. Nowe leczenie, powracające siły, prawie codzienne, długie spacery, wiatr w żaglach, mały promyk nadziei mimo świadomości nieubłaganych prognoz, dużo entuzjazmu i przede wszystkim energii.
Spodziewałem się, że mimo wszystko choroba będzie robić kroki do przodu, że to nowe, celowane pod kod genetyczny leczenie to precyzyjny strzał, ale w prawdopodobnie niepowstrzymanego potwora.
To, czego się chyba nie spodziewałem, to tej nagłości i gwałtowności. W cztery tygodnie z tamtego miejsca choroba zabrała mnie na przejażdżkę życia.. czy może śmierci. Najpierw - z dnia na dzień i bez ostrzeżenia - położyła mnie sroga infekcja gardła o dziwnym przebiegu. Jeszcze w trakcie jej leczenia zaalarmowały nas zaskakująco złe wyniki prób wątrobowych, w związku z czym trafiłem do szpitala i dowiedziałem się, że nacieki na naczynia krwionośne w okolicach wątroby uciskają na nią i pogarszają jej stan z dnia na dzień. Dwa dni po wyjściu ze szpitala z jakimś planem działania wróciła niedrożność, bo żołądek przestaje prawidłowo pracować. Wczoraj dostałem żółtaczki, z którą na cito trzeba się rozprawić.
Razem z lekarzami od weekendu próbujemy poukładać te wszystkie informacje w plan działania i przede wszystkim zapewnienia mi komfortu życia najdłużej jak się da. Wznowienie leczenia póki co to dla mnie odległy miraż, przez te komplikacje choroba znów sobie pędzi bez jakiejkolwiek kontry.
Czuję, że piszę to wszystko w ramach zamknięcia tej serii postów, którymi się dzieliłem od lutego. Mam co raz mniej sił i zasobów i staram się je kierować na czas z najbliższymi, czas ze sobą, czas na domykanie różnych ważnych spraw. Wciąż tu jestem, wciąż odpowiadam na pytania w miarę możliwości, wciąż rozmawiamy. Czuję jednak, że trochę gasnę i będzie mnie po prostu mniej. Oby chwilowo, choć bardzo staram się unikać magicznego myślenia. Jest jak jest i wolę najgorszą rzeczywistość od najpiękniejszej fantazji.
Czy to oznacza, że straciłem kompletnie wiarę? Nie.
Chęć do podejmowania działań? Też nie.
Nadzieję? Nie.
To nie jest sytuacja albo-albo. Mogę mieć w sobie wiarę, nadzieję, motywację do dalszego działania, i mogę jednocześnie patrzeć trzeźwo na to, co się dzieje.
I tak jest.
Dziękuję wszystkim za nieustające wsparcie.
Spróbuję dalej pisać tę historie z podniesionym czołem, możliwie w wyciszeniu. Przynajmniej na jakiś czas.